Historia opowiedziana ze zdjęcia

1969r. II liga KKS Mazur Ełk.W 1969 roku sekcja bokserska Mazura Ełk zajęła pierwsze miejsce w III grupie rozgrywek o wejście do II ligi i wywalczyła awans.

Kim byli Ełczanie, którzy zapracowali na ten sukces? Oto sylwetki niektorych z nich odtworzone ze wspomnień ich młodszych kolegów.

Pierwszy od lewej strony – Jerzy Andrearczyk – „Anders”. Człowiek, o którym niestety niewielu dziś pamięta, a szkoda, bo był bardzo wartościowym człowiekiem i kiedyś zawodnikiem. To on zauważył bardzo młodego, ale czupurnego i nad wyraz odważnego chłopca Antoniego Pieczychlebka, jednego z najbardziej utalentowanych pięściarzy w historii Mazura Ełk.

Rodzina Pieczychlebków mieszkała w bloku wojskowym przy ulicy Mickiewicza 28. Jerzy Andrearczyk bardzo dobrze znał się z ojcem rodziny. Ojciec Antoniego Pieczychlebka pracował jako Komendant Wojskowej Komendy Rezerw (WKR – socjalistycznie, wojskowo i po rosyjsku, nazywało się „Wajennaja Komiendierowka Rozwiedki”). Przybył do Ełku z Warszawy. Był bardzo dobrym pięściarzem.  Zaraz po wojnie był mistrzem wagi ciężkiej lub półciężkiej okręgu warszawskiego. Jerzy Andrearczyk bardzo lubił młodego Antoniego i jako nagrodę przyprowadził go na klubową halę bokserską.

Pierwszym trenerem Pieczychlebka był Edward Lermer. Człowiek bardzo oddany pięściarstwu. Był on jednym z tych osób (obok Henryka Śliwy, Zenona Świstówa, Józefa Pajko i pana Cygankiewicza), których upór i konsekwencja w działaniu doprowadziły do powstania oraz ogromnej popularności sekcji bokserskiej w Ełku. Trener Lermer był później trenerem młodzieżowej kadry Polski. Niektórzy nazywali go ojcem wszystkich bokserów, bo to on kształtował wielu utalentowanych chłopców, późniejszych świetnych zawodników. Jego grupy były prawdziwymi kuźniami talentów.

Jak wspomina Antoni Pieczychlebek, który kilka lat później trafił pod opiekę Lermera w młodzieżowej kadrze Polski: Tam dostawało sie baty, nie było „zlituj się”, kto był mięczakiem odpadał. Zostawali najsilniejsi i najwytrwalsi. Te młode talenty były dodatkowo „szlifowane” przez starszych o wiele lat zawodników. Walki z nimi to były prawdziwe „szkoły przetrwania”. Jak się człowiek spisał to dostawał przywilej noszenia za nimi torby lub trampek (piszę „trampki”, ponieważ nikogo nie było wtedy stać na prawdziwe bokserskie buty).

I ojciec Antoniego Pieczychlebka i Jerzy Andrearczyk świetnie znali Henryka Śliwę. Był to wielki człowiek jak na tamte czasy. Pracował w wojskowym pionie tzw. WSW – inaczej wojskowej policji, ale głęboko zakorzenionej w wywiadzie. Wiedział więc prawie wszystko o wszystkich i wszystkim, i wykorzystywał tę wiedzę, aby pomagać bokserom. Boks był jego największą życiową miłością, a jako, że stały przed nim otworem drzwi każdej instytucji, każdego domu i urzędu zrobił dla tego sportu tak dużo jak nikt przed nim i chyba po nim. Henryk Śliwa nie tylko wspierał organizacyjnie sekcję Mazura, ale także sam jeździł po całym okolicznym terenie i wyszukiwał talenty do drużyny po nawet najmniejszych miejscowowościach regionu.

Henryk Śliwa wypatrzył m.in. utalentowanego Tadeusza Magretę. W 1970 roku był on obiecującym juniorem ŁKS Łomża. Bardzo zabiegała o tego młodego zawodnika Gwardia Białystok, ale jako że Mazur Ełk awansował do II ligi i był perspektywicznym klubem wybrał Ełk. W pierwszej rundzie II-giej ligi jeszcze nie boksował. Trwały bowiem formalności z jego przejściem do Mazura z ŁKS. Warto przypomnieć, iż w tym czasie był ciągle uczniem II klasy Technikum Przemysłowo-Pedagogicznego w Łomży, które ukończył dopiero w 1972 roku. Jako uczeń szkoły średniej musiał więc pogodzić naukę w Łomży z reprezentowaniem ełckiego Mazura.

Andrzej Tekielski – wielki jak niedźwiedź. Budził respekt u wszystkich, nie tylko u rywali w ringu, ale w gruncie rzeczy był łagodnym człowiekiem i trzeba było dużo się namęczyć, aby go porządnie rozgniewać.

Warto przypomnieć rodzinę Sapieszków. Antonii Pieczychlebek wspomina o nich nazywając ich wielkoludami o potężnie ukrytej sile … i to całą rodzinę. Głównym jej „motorem” była siostra pięściarzy Mazura – Ryszarda i Marka. Pierwszy do klubu trafił Ryszard, najstarszy z rodzeństwa, dopiero później przyszła kolej na nieżyjącego już niestety Marka.

Tadek Zielepucha wielki pięściarski „młotek” i „zabójca”. Kiedy już fachowo uderzył, dobrze trafił, przeciwnik rzadko był w stanie utrzymać się na nogach. W pamięci Ełczan pozostały jego słynne już walki z zawodnikiem o nazwisku Modzelewski i jego udział w niespotykanie zawziętych pojedynkach Mazura z białostockimi Gwardzistami. Niestety ten znakomity zawodnik zmarł nagle w 2012 roku.

Marek Nowak – osiłek, silny jak tur … ale o spokojnym, zrównoważonym charakterze. Człowiek bardzo przyjacielski i uczynny. Niezwykle pewny punkt zespołu podczas walk o ligowe punkty. To głównie z nim o miejsce w drużynie rywalizował Tadeusz Magreta.

Waldemar Czemiel – niesamowity technik. Zawsze spokojnie punktował przeciwników. „Dziobał” rywali swoim niezwykle skutecznym lewym, wykańczając w ten sposób swoich przeciwników. Był szybki jak pantera, a przy tym znakomity „klinczer” – sędzia nigdy go nie zauważał … Później do drużyny dołączył jego brat – Marian.

Jan Żylinski – bardzo dla ełckiego boksu zasłużona postać. Ambitny aż do przesady – zawsze zaangażowany w to co robił w 100 proc. Zdobywał punkty niezwykłą szybkością zadawanych ciosów i zadziwiającą umiejętnością uników. Nikt nie dysponował taką techniką odskoków, zejścia z linii ciosu. Jan Żyliński stoczył wiele pojedynków z Tadeuszem Magretą. Wiele razy krzyżowali rękawice i na sparingach, i podczas walk w ringu … jak i w dalszej drodze działania klubu Mazur Ełk.

Ryszard Dargiewicz „Barabasza” – człowiek historia. Legendarnie nieznośny dla przeciwników w ringu. Nie było drugiego takiego mistrza w zwarciach, przytrzymywaniu, meczeniu przeciwnika. Często trenował z młodszymi zawodnikami, uczył ich sztuki walki w ringu. Pokazywał jak nie dopuścić rywala do siebie jednocześnie punktując jego nieostrożność i nadmiernie „wysunięte czoło”. Był przez to bardzo lubiany. Okazał się znakomity w prowadzeniu najmłodszych kadr, nic więc dziwnego, że pozyskała go Gwardia Białystok.

Zdjęcie z hali KKS MazurJózef Kuderski „Dziuniek” – chyba nie miał godnego przeciwnika dopóki w klubie nie pojawił się Antonii Pieczychlebek. Pierwszy raz zmierzyli się na podczas mistrzostw – chyba związków zawodowych – przed własną, ełcką publicznością. Walka była zacięta.

Byłem bardzo dobrze przygotowany – opowiada Pieczychlebek – przyjechałem z obozu z Cetniewa, gdzie Papa – Feliks Stamm i jego pomocnicy dbali o nasza formę. Widziałem na filmach walki Józka, pokazywano je nam na zgrupowaniu w formie przykładów dobrego boksu. Jako, że znałem go osobiście, znaliśmy się jak „dwa łyse konie”, byłem dumny z Józka.

Tamten pojedynek przegrałem. Dziuniek był wówczas mistrzem, nawet sędziowie patrzyli na niego z podziwem, jak na kogoś wielkiego … To był dobry pojedynek, publiczność była zadowolona, gwizdała bez opamiętania. Zakończył się stosunkiem głosów: dwa do remisu na korzyść Józia. Mimo porażki schodziłem z ringu w glorii chwały … zdałem ten egzamin, przede wszystkim przed samym sobą, ale też przed publicznością … zostałem zaakceptowany i zaczęło sie mówić o mnie jako o dużej sportowej nadziei na przyszłość. Widziano we mnie następcę Józefa Kuderskiego w drużynie … to samo w sobie było wielkim wyróżnieniem.

Antonii Pieczychlebek wspomina, że wiele nauczył się podpatrując Kuderskiego – gdy walczył, naśladując go na treningach i dostając „lekcje boksu” podczas wspólnych, bratobójczych walk. Znawcy pięściarstwa byli pod wielkim wrażeniem szybkich postępów Pieczychlebka, jednocześnie podkreślając, że to duża zasługa tego, że „chłopak” miał najlepszego z możliwych współzawodników w klubie. Jeśli wygrywał Kuderski, to jak podkreślano tylko dzięki większemu doświadczeniu w ringu.

Niedługo po pierwszej walce spotkaliśmy sie kolejny raz – wspomina dalej Pieczychlebek – tym razem na neutralnym ringu w Czarnej Białostockiej. To był rok 1975 – Mistrzostwa Województwa Białostockiego. Byłem już wówczas seniorem. W półfinale pokonałem faworyzowanego Michała Nosa. To było duże zaskoczenie, nikt na mnie nie stawiał. Prasa, reporterzy i redaktorzy prześcigali się, wróżyli i spekulowali jak potoczy się kolejny wielki pojedynek dwóch najlepszych w tej wadze pięściarzy białostocczyzny. Potencjalny finał Józef Kuderski – Mazur Ełk kontra Michał Nos – Gwardia Białystok do „czerwoności” rozpalał bowiem emocje kibiców naszego województwa.

Jednakże w wadze piórkowej, to my stanęliśmy do bratobójczej walki. Józek otrzymał w półfinale wolny los, odpoczywał … wiec finał był zupełnie inny. Ach co sie działo! Cios za cios, przekleństwa Józka podczas walki, technika połączona z doświadczeniem … ale cała kocówka trzeciej rundy była moja … Czułem, wiedziałem ze tym razem jestem lepszy. Wygrałem, a naszą walkę oceniono jako najlepszą w całych mistrzostwach. Na tych mistrzostwach nie łatwo się wygrywało. Decydowało o tym wiele czynników. Nie tylko umiejętności, forma sportowa, doświadczenie … niestety bardzo często też niesprawiedliwe sędziowanie.

Józef Kuderski był zawsze bardzo trudnym rywalem dla wszystkich przeciwników. Nieprzejednany w ringu, nigdy nie dopuszczał do siebie myśli, że może przegrać walkę. Zawsze walczył do końca, do „upadłego”. Ełcka publiczność m.in. za to bardzo doceniała i lubiła „Dziuńka”.

W roku 1969 w drużynie Mazura Ełk występowali i walczyli o punkty w meczach ligowych: Andrzej Tekielski, Tadeusz Zielepucha, Tadeusz Bubienko, Marek Nowak, Jan Żyliński, Antoni Dobrenko, Ryszard Dargiewicz, Józef Kuderski, Janusz Bubieńczyk, Waldemar Czemiel, Stanisław Woronko, Antonii Smoliński, Kmita, Stanisław Kalinowski, Zenon Zamajtys.

Trenerem zespołu był wówczas Kazimierz Chojnowski, a kierownikiem sekcji Henryk Śliwa.

Opr. na podstawie wspomnień Antoniego Pieczychlebka i Tadeusza Magrety.

Fot: prywatne archiwum Tadeusza Magrety