Wywiad z Waldemarem Grygo

Młody, dwudziestoletni – właściwie jeszcze chłopak trafia do klubu w charakterze trenera. Jak to możliwe?

To zasługa trenera Jerzego Kłoszewskiego, pod którego okiem miałem szczęście i zaszczyt trenować. Jeszcze będąc zawodnikiem wykazywałem się chyba większym talentem do podpowiadania innym co mogą zrobić, aby osiągać lepsze wyniki niż do własnego ścigania. Dostrzegł to Jerzy Kłoszewski i tak trafiłem na kurs trenerski. Ukończyłem go w 1972 roku i już jesienią, ku mojemu zaskoczeniu zaproponował mi pracę w Ełku. Grzechem byłoby jej nie przyjąć.

Jerzy Kłoszewski był niekwestionowanym autorytetem trenerskim. To człowiek, który miał pod opieką trenerską niemal wszystkie drużyny LZS-u dawnego województwa białostockiego. To dusza ełckiego i białostockiego kolarstwa, właściwie od niego wszystko się zaczęło. Moja kariera też.

Jak wyglądały początki Pana pracy?

Na początku wyłącznie uczyłem się trenerskiego rzemiosła. To Emil Sawicki o wszystkim decydował. Rozpisywał treningi, wyznaczał kto gdzie startuje i w jakiej roli. Na samym początku byłem bardziej do pomocy, co z moim charakterem nie było łatwo, bo bardzo chciałem sam sprawdzić czego się nauczyłem i realizować swoje pomysły. Ciężko było utrzymać mnie w miejscu.

Z czasem miałem coraz więcej samodzielności i już wkrótce podejmowałem suwerenne decyzje i miałem pod opieką „swoją” grupę kolarzy.

Jak układała się współpraca ze starszymi zawodnikami? Dostosowywali się do zaleceń młodego trenera?

To nigdy nie było problemem. O wszystkim rozmawialiśmy otwarcie. Często jak kolega z kolegą, choć muszę przyznać, że zdarzały się i zawzięte dyskusje. Jednakże ostatnie słowo należało do mnie. Poza tym wielkim autorytetem był Emil Sawicki, który od początku bardzo wspierał wszystkie moje decyzje, więc wybór przeze mnie najlepszego wariantu treningu lub rozgrywania wyścigu był powszechnie akceptowany.

Który z zawodników robił na Panu największe wrażenie?

Przez tyle lat było wielu zawodników, którzy zrobili na mnie duże wrażenie, głównie swoim uporem i pracowitością: Karaś, Zajkowski, Modzelewski, bracia Osieccy … długo by wymieniać. Każdy z nich był inny, każdy ścigał się w innej rzeczywistości. Z pewnością zawodnicy z początku mojej trenerskiej kariery wywarli na mnie największy wpływ … może dlatego, że od nich sam wiele się nauczyłem.

Największy talent w Pana karierze trenerskiej?

Z pewnością Cezary Zamana. Świadczą o tym jego wyniki. Wystarczy przypomnieć, że wygrał Tour de Pologne w 2003 roku i bardzo dobrze sobie radził w zawodowym peletonie. Zawsze pracowity i ambitny, bardzo dobrze umiał wykorzystać swój nieprzeciętny talent. Ale myślę, że go nie trzeba specjalnie przedstawiać. W Ełku Czarka znają chyba wszyscy.

Gdzie tkwi tajemnica sukcesu ełckiego kolarstwa na przestrzeni tylu lat?

To żadna tajemnica. To ciężka praca. Sześć dni w tygodniu po 4 – 8 godzin dziennie. Bez względu na pogodę czy porę roku.

Dlaczego kolarstwo umarło w Ełku?

Kolarstwo nie umarło. Po prostu mało kto obecnie dostrzega potrzebę istnienia tak pięknej dyscypliny sportu. A szkoda, bo ciągle jeszcze istnieje dobre zaplecze trenerskie, doświadczenie organizacyjne, a przede wszystkim jest młodzież garnącą się do tego sportu. Szkoda, bo mamy bogate tradycje w tej dziedzinie. Ale cóż zrobić, dziś bez pieniędzy nie da się wiele zrobić. Aktywność fizyczna mieszkańców jest ważna, ale nie będziemy mieli wyników jeżeli nie postawimy na profesjonalizm.

Widzi Pan szansę na powrót do Ełku tego sportu?

Szansa taka zawsze istnieje. Gdyby władze i sponsorzy chcieli pomóc, to myślę, że przy niewielkich stosunkowo nakładach, sporty indywidualne, takie jak kolarstwo, boks, wioślarstwo, nawet lekka atletyka dalej liczyły by się w kraju, rozsławiając nasze miasto tak jak to było dawniej. Czy tak będzie? Nie wiem. Chciałbym. Jest to moim marzeniem.