Nikt nie wie po co …

Wywieziona byłam z Augustowa. Z rodzicami i rodzeństwem – siostrą urodzoną w roku 1935, pięcioletnim bratem i najmłodszą z nas, roczną jedynie siostrzyczką. Miałam wówczas jedynie 11 lat, które skończyłam 5 czerwca.

Wywózka

Było to na pograniczu sierpnia i września 1944 roku. Chyba w ostatnich dniach sierpnia. Niemcy chodząc od domu do domu, ulica po ulicy, oznajmiali ludziom, żeby się pakowali i szli na miejsce zbiórki, że bezdyskusyjnie musimy opuścić miasto. Wywózki były przez nich organizowane wcześniej – ale nigdy na taką skalę. Z tego co pamiętam tym razem było inaczej.

Wypędzono nas na plac Hitlera. Gdy tam przyszyliśmy było już mnóstwo ludzi. Na placu stały furmanki, które jak nietrudno było się domyśleć, miały wywieść zgromadzonych ludzi z miasta.

Były inne niż te jakie dziś znamy – rolnicze. To były bardziej platformy na kołach. Nie miały „boków” ani poręczy, były całkowicie odsłonięte. Ponieważ ojciec był rolnikiem, miał pole 7 km za miastem, miał konia i własną furmankę, więc spytał, czy może zabrać. Niemcy bez problemu się zgodzili.

Gdy zapakowano wszystkich ludzi ruszyliśmy. Nikt nie wiedział dokąd, ani po co. Z Augustowa wyruszyło co najmniej piętnaście furmanek. Ludzi było naprawdę dużo, sporo było dzieci. Kto tylko mógł zabrał swój najcenniejszy dobytek. Co tylko był w stanie w pospiechu wziąć w ręce. Moi rodzice zabrali sporo jedzenia i … kołdrę puchową. Dla nas. Przydała się później. I to bardzo.

Droga

Jechaliśmy przez Żarnowo, Jeziorki, Rutki, Reszki do Borzym. Na wozach były głównie dzieci i starsi. Młodzi szli obok, moi rodzice także. Szybko zorientowaliśmy się w jakim kierunku zmierzamy – do Prus. Wzbudzało to niepokój. Ludzie zastanawiali się i pytali coraz częściej – czemu nas wiozą do Niemiec? Co oni z nami zrobią?

Następną za Borzymami miejscowością było niemieckie Katrynowo. Tam nocowaliśmy. Mężczyznom kazano iść gotować posiłek dla całego pochodu. Pamiętam, że dostaliśmy kaszę manną. Do wielkiego kotła wsypano ją z worka … porobiły się grudy … no ale smakowało całkiem nieźle. Położyliśmy się spać w pustych oborach na słomie. Następnego dnia ruszyliśmy dalej. W kierunku Prostek. Wkrótce okazało się, że docelowym miejscem podróży były Bogusze. Nikt nie miał odwagi zapytać eskortujących nas Niemców po co nas tam wiozą. Co prawda nazwa Bogusze niewiele nam mówiła, to jednak z czasem zaczęły pojawiać się plotki o lagrach i że ludzie tam ginął jak w gettach.

W Prostkach przywitały nas Niemki – Mazurki. Mówiły do nas po polsku bez ogródek, ale z wyczuwalnym współczuciem: No jo, będzie to już po was. Rodzice zaczęli płakać, inni zaczęli płakać. Wszyscy bardzo się denerwowali – byli przekonani – wiozą nas na stracenie! Niektórzy dorośli panikowali.

Jedna z Niemek podeszła do mamy. Dała jej blachę ciasta. No jo matka – powiedziała – będziesz miała co swoim dzieciom dać. Druga Niemka dała komuś ogórki, trzecia też jeszcze coś wrzuciła – chciały pomóc jak tylko mogły, jak tylko umiały. Świetnie zdawały sobie sprawę czym są Bogusze i co może się z nami tam stać.

Podczas całej drogi pilnowali nas Niemcy. Szli obok, wzdłuż całego pochodu. Zachowywali się całkowicie obojętnie, tak jakby nas wcale nie było. Tak też zachowali się i teraz. Nie reagowali, nie przeszkadzali, nie krzyczeli do Niemek, że nie wolno … było im dalej wszystko jedno. Mieli za zadanie tylko nas doprowadzić na miejsce. I doprowadzili, zobaczyliśmy obóz – był ogromny – wkrótce minęliśmy jego bramę.

Obóz

Gdy przekraczaliśmy obozową bramę, siostry zakonne, które jechały ściśnięte na jednej z pierwszych furmanek, zaczęły śpiewać: „Kiedy ranne wstają zorze”. Dzieci śpiewały razem z nimi. Dla nas, niezdających sobie sprawy z tego gdzie się znaleźliśmy, były to raczej radosne chwile. Śpiew odbieraliśmy jako coś pozytywnego … moi rodzice jednak płakali. Oni się bali.

Zawieźli nas do sektora bez zabudowań. Trawa otoczona drutem kolczastym. Obóz był duży. Może dalej były jakieś budynki, sanitariaty … nie u nas i nie w najbliższym sąsiedztwie. Dopiero później zobaczyliśmy, że są tam ziemianki. Wyścielone starą, zgniłą już słomą, nie nadawały się do użytku. Przy pierwszym deszczu uciekliśmy stamtąd. Dodatkowo oblazły nas, gnieżdżące się w tej słomie, natrętne i dokuczliwe muszki. Zdecydowanie lepiej już było spać pod gołym niebem.

Na szczęście pozwolili ojcu zatrzymać konia i jego furmankę, więc mogliśmy pod nią spać. Tatuś dodatkowo budował z patyków i trawy taką ściankę przy furmance, która chroniła nas przed wiatrem. Nie było źle. Przez cały okres pobytu w obozie było ciepło, czasem padał deszcz, ale było ciepło. Jak cała późniejsza jesień.

Obok zaczynały się sektory z jeńcami wojennymi. Tam też nie było budynków, a jedynie ziemianki, z których co jakiś czas wyglądali więźniowie w zniszczonych pasiakach. Wyglądali strasznie. Brudni, nieogoleni, pozbawieni sił i chęci do życia. Często wychodzili z ziemianek na czworakach, bo schorowani lub wycieńczeni nie byli w stanie się podnieść. Tylko niektórzy z nich trzymali się dłońmi drutów i patrzyli, obserwowali nas przez cały okres naszego tam pobytu. My obserwowaliśmy ich, ale nigdy nie zdarzyło się, aby ktoś rozmawiał. Może dlatego, że pomiędzy sektorami, pomiędzy drutami czasem chodzili hitlerowcy, którzy ich pilnowali? Wyglądało tam tak, jakby świat zapomniał o tym miejscu. Było tam jakoś dziwnie cicho. Nikt nie rozmawiał, nie krzyczał, nie było słychać strzałów, czy jęczenia schorowanych i cierpiących ludzi. Nie było też jakiegoś rytmu dnia, nie było porannych apeli. Do nas Niemcy przyjeżdżali tylko w ciągu dnia, do nich bardzo różnie, czasem w dzień, zawsze w nocy.

Gdy zajechaliśmy, kazano nam wysiadać. Furmanki odjechały, Niemcy którzy dotychczas nas pilnowali odeszli. Zostaliśmy sami sobie. Nikt nas nie pilnował. Jeńcy byli pilnowani cały czas, my nie, nawet przez moment. Już pierwszego dnia, po południu, ktoś przeciął druty i po prostu wyszedł z obozu. Poszedł przed siebie i nikt go nie zatrzymywał. Nikogo też nie obchodziło uszkodzone ogrodzenie – a nie był to jeden drut. Były one rozciągnięte w pasmach odległych w odległości około metra.

Jeszcze tego samego dnia, zupełnie nieświadomie, razem z koleżanką, także przeszłam przez druty. Niedaleko od ogrodzenia rosły żółte śliwki – mirabelki. My po prostu poszłyśmy ich nazbierać. Zaraz potem wróciłyśmy. Nikt nas nie zatrzymywał, nikt nie krzyczał, nikt nie reagował. Mimo to rodzice byli źli. Zabronili nam zbliżać się do tego przejścia. Bali się, że ktoś jednak może to zauważyć i strzelić. Niemcom pilnującym jeńców taka nasza swoboda mogłaby się nie spodobać.

Gdzieś po dwu, trzech godzinach naszego pobytu przyjechał do nas samochód wojskowy. Wyszedł z niego jakiś oficer niemiecki i rozkazał policzyć ile jest dzieci. Przez zgromadzony tłumek przeszedł szmer niepokoju. Po co im to wiedzieć? Co oni chcą zrobić naszym dzieciom? Może podać mniejszą liczbę, tak przynajmniej kilkoro uda się uratować – no tak ale co mogą nam zrobić jak odkryją kłamstwo? W końcu policzono dzieci i podano prawidłową ich ilość. Niemiec wziął kartkę z zapisaną liczbą i odjechał. Nikt nie wiedział co będzie jak wróci. Pozostało mieć nadzieję, że nic złego.

Wrócił gdzieś po około dwóch godzinach. Poprosił mężczyzn do siebie, aby podeszli do samochodu … i wydał im kartony, w których były suchary. Dla wszystkich będących w obozie dzieci. Każdy z nas dosłał po paczce sucharów. Gdy rozdano cały zapas Niemiec zapewnił, że wkrótce dostaniemy obiad. Z niecierpliwością czekaliśmy na jakiś ciepły posiłek. Czas oczekiwania na obiad wypełniała nam gra w klasy, dorośli siedzieli na trawie i rozmawiali – cały czas dominowało pytanie: po co nas tu przywieźli? Nikt nie wiedział po co …

Długo nie czekaliśmy. Przyjechała kuchnia polowa. Dali nam miski, łyżki i zupę brukwiową. Do tego rozdali blachy z chlebem – chleb nie był taki jak dziś, okrągły, tylko w blachach. Zapowiedzieli, że na drugi dzień też dostaniemy obiad. I tak było. Kuchnia przyjeżdżała codziennie. Jedzenia było dla nas coraz więcej … bo ludzi było coraz mniej. Ośmieleni tym, że nikt nie pilnował, nie reagował i nie naprawiał ogrodzenia, jak tylko się ściemniało coraz to kolejni przechodzili na wolność i szli gdzieś przed siebie, nie oglądając się na miejsce w którym nie chcieli być. My zostaliśmy. Ojciec nie chciał zostawiać konia i furmanki. Poza tym … co z dziećmi? A jak ktoś ruszy w pogoń? Jak uciekać z dziećmi? Co będzie jak złapią? Uciekało codziennie kilka osób.

Po dwóch tygodniach, bo tyle czasu byliśmy w obozie, zostało niewielu. W końcu Niemiec, który przywoził nam obiad powiedział wprost – wy nie jesteście pilnowani, możecie stąd wyjść i jechać dokąd chcecie. Skoro tak, to po co nas tu przygnano? – ktoś odważył się w końcu i spytał. Chroniliśmy was przed wrogiem – usłyszeliśmy w odpowiedzi – zabraliśmy was, by chronić przed Rosjanami.

Wracamy do domu

Ojciec wówczas stwierdził, iż nic tu po nas, że wracamy. Załadowaliśmy się na furmankę i ruszyliśmy do domu. Do wieczora dojechaliśmy do wsi Pomiany. Tam poszliśmy do pierwszej lepszej rodziny z prośbą o nocleg. Bali się. Nie wiedzieli kim jesteśmy, co tu robimy i skąd przyszliśmy. Po ponad dwu tygodniach bez mycia, zmiany ubrań, dobrego posiłku musieliśmy wyglądać bardzo nędznie. Po dwóch tygodniach bez wody miałam wrażenie, że brud nas dosłownie żarł do żywca, aż do krwi.

W końcu znaleźliśmy miejsce gdzie mogliśmy się zatrzymać. Musieliśmy zostać tam kilka dni, bo nie wiedzieliśmy czy uda nam się dostać do Augustowa. Dochodziły do nas pogłoski, że wojna jest tuż, tuż. Było jednak spokojnie. Nie słychać było odgłosów walki, strzałów, bombardowań. Tylko tatuś ciągle pilnował konia, który stał się jakiś niespokojny. Jak pies za ojcem chodził i była obawa, że jak zostanie sam to jeszcze kogoś stratuje.

Któregoś dnia jak byliśmy w Pomianach słyszałam jak tatuś rozmawiał z mamą na temat obozu. Chyba często na ten temat rozmawiali. Mówił o jeńcach: wiesz co, tam chyba ich dużo umierało, bo każdej nocy przyjeżdżał samochód, ładowali ich ciała i gdzieś wywozili. W dzień nie, tylko w nocy. Ty wiesz – mówił – ilu ich wywieźli. Noc w noc, przez dwa tygodnie … Myślałam wówczas. Ci jeńcy nie wyglądali jak ludzie, wyglądali strasznie, ale to byli ludzie.

Ze wspomnień Krystyny Niedźwiedzkiej

Fot: http://www.gbp-wroblew.pl