Niespokojna Afryka

Na przełomie roku doszło w Tunezji do masowych protestów przeciwko biedzie i złym warunkom życia. To efekt kryzysu gospodarczego, którego skutki zaczynają odczuwać „zwykli zjadacze chleba”. Zamieszki doprowadziły do obalenia rządzącego od 23 lat tunezyjskiego prezydenta Zina el-Abidina Ben Alego. Powstał rząd tymczasowy, ale nie uspokoiło to sytuacji. W poniedziałek doszło w stolicy kraju, Tunisie, do kolejnych manifestacji, tym razem przeciwko rządowi tymczasowemu. Demonstranci obrzucili policjantów kamieniami i butelkami, siły bezpieczeństwa odpowiedziały gazem łzawiącym.

Media w Iranie i niektórych krajach arabskich podkreślają, że Tunezja ma za swoje, bo to co się tam dzieje to kara boska za prozachodnią politykę władz. Tunezja była bowiem jednym z nielicznych państw z ludnością islamską o systemie świeckim i orientacji prozachodniej. Obecna rewolucja może ten stan szybko zmienić. Gdyby Tunezja wpadła w ręce islamistów skończyłoby się turystyczne El-dorado, a z turystyki żyje znaczna część mieszkańców. Utrata tych dochodów oznacza znaczne zubożenie społeczeństwa, a to może ten kraj „wepchnąć” w ręce ekstremalnych islamistów i spowodować dalsze problemy, już nie tylko lokalne.

To ostrzeżenie dla innych podobnych państw. Ostrzeżenie nie bezpodstawne. Wielu analityków uważa, że rewolucja w Tunezji może rozprzestrzenić się na inne kraje regionu. Podobnie jak Tunezyjczycy, również inni Arabowie są sfrustrowani rosnącymi cenami, ubóstwem, wysokim bezrobociem i autorytarnymi rządami.

I ten czarny scenariusz powoli wydaje się sprawdzać. Niezadowolenie zaczyna się szybko rozlewać na inne kraje północnej Afryki. We wtorek Egipska policja rozpędziła uczestników wielotysięcznej demonstracji domagających się ustąpienia prezydenta Hosniego Mubaraka. Użyto gazu łzawiącego i pałek. Zginęli ludzie. To na pewno nie koniec protestów. Jak podaje za agencją AP – TVN24, blisko połowa z 80-milionowej ludności Egiptu żyje poniżej lub na granicy ubóstwa, czyli za 2 USD dziennie lub mniej. Będzie gorzej jak obecne wydarzenia odstraszą turystów. Bardzo niespokojnie jest też w Libanie tam rządy przejmuje radykalny Hezbollah oraz z Algierii, gdzie także sytuacja staje się coraz bardziej „napięta”.

To nie koniec problemów tego kontynentu. Dosłownie za kilka dni dowiemy się też, że w Afryce powstanie nowe państwo: Sudan Południowy. Co prawda nie ma jeszcze wyników referendum, które ma o tym zadecydować, ale sprawa wydaje się przesądzona. Według niektórych analityków będzie to prawdziwe otwarcie puszki Pandory, co może doprowadzić do krwawych konfliktów, które mogą mieć poważne konsekwencje nawet dla całego świata.

Gdy w IV wieku Północ przyjmowała chrześcijaństwo, a pod koniec pierwszego tysiąclecia była islamizowana, Południe pozostało terenem  plemiennych wierzeń. I jest nim do dziś. W XIX wieku Północ z Południem połączyli Brytyjczycy, jednocześnie umacniając podział: by powstrzymać malarię oraz islamizację Południa, a także zapewnić komfort pracy misjonarzom, zakazali ludności przemieszczania się. W 1956 roku Sudan zyskał niepodległość. Stolicą został Chartum na Północy. Południe nigdy nie uznało jego zwierzchnictwa. Wojna domowa z przerwami trwa do dziś. Do tej pory kosztowała życie około trzech milionów ludzi.

Z pozoru podzielenie kraju jest więc dobrym rozwiązaniem, bo tak naprawdę jednego Sudanu nigdy nie było. Jest jednak duży problem – ropa naftowa, której główne złoża są na południu kraju.  Ropa utrzymuje dworzan i armię obecnego islamskiego prezydenta Sudanu Omara al-Baszira oskarżanego o ludobójstwo przez Międzynarodowy Trybunał Karny w Hadze oraz umożliwia dobijanie targów w polityce międzynarodowej. Al-Baszir dość długo nie obawiał się, że straci te wpływy, bo nawet w przypadku secesji to on panowałby nad ropą z Południa: rurociągi prowadzą na Północ, do położonych tam portów. Teraz jednak rozpoczęła się budowa rurociągu łączącego złoża z Południa z portem w kenijskiej Mombasie. To odcina Al-Baszira od paliwa, bogactwa, a w ostateczności może nawet od władzy. Nie trudno się domyśleć, że zrobi wszystko, aby do tego nie dopuścić.  Skutek jest taki, że armia i milicje muzułmańskiej Północy już teraz stoją w gotowości pod bronią wzdłuż granicy z Południem i tylko czekają na rozkaz ataku. Jeżeli do niego dojdzie niemal na pewno w konflikt wmieszają się inne państwa, m.in. Chiny, które są największym odbiorcą ropy z Sudanu, Iran, któremu zależy na tym by nie dzielić islamskiego kraju i utrzymać w nim dotychczasowe wpływy, Izrael, który dąży do osłabienia pozycji Iranu oraz z pewnością USA.

Ropa naftowa to nie jedyny problem. Nie ma też ustaleń odnośnie prowincji Abyei. Jest ona bogata w ropę, pokryta urodzajnymi pastwiskami i podzielona religijnie między chrześcijan, muzułmanów oraz lud Ngok Dinka, który praktykuje pradawne zwyczaje. Każda ze stron zapowiada, iż chwyci za broń w przypadku, gdy nie zostanie w ich rękach.

Jeśli nawet jakimś cudem uda się uratować pokój, to nie wiadomo, jak długo utrzyma się on w samym niepodległym już Sudanie Południowym. Jedność w odniesieniu do Południa jest bowiem jedynie terminem umownym. Kraj zamieszkują przedstawiciele kilkudziesięciu ludów skłóconych o prawa do pastwisk. Właściwie nie ma systemu prawnego, a krajem żądzą liczne, samowolne i bezkarne, uzbrojone „po zęby” bojówki. Kraj nękany jest suszami i klęskami głodu, utrzymywany jest przy życiu dzięki tysiącom działających tam organizacji pozarządowych. Złośliwi mówią, że Sudańczykom z Południa niepodległość potrzebna jest po to, żeby bić się między sobą zamiast z Północą.